Popołudnie jakieś 3 tygodnie temu. Chłopcy wyszli na podwórko, żeby skorzystać z pięknej pogody. Sroka została w domu, bo była przeziębiona.
Panowie ubrali się i poszli. Przez kuchenne okno zobaczyłam, że po policzkach Bubu płynął łzy. Wyszłam na ganek, otworzyłam okno i zapytałam co się stało, bo syn mimo tego, że z domu wyszedł kompletnie ubrany to stał w samych skarpetach na betonowej wylewce.
Nico łamanym głosem płacząc Bubu wyznał, że poszli z bratem "tam" (granica podwórka i pola), rzekomo Złośnik go popchnął i bidulek wpadł w kałużę, a jego buty tam zostały. Płakał strasznie i powtarzał, że nie ma już butów.
Kazałam iść mu do domu, a sama pobiegłam obejrzeć miejsce "zbrodni". Dobrze, że jego gumaczki miały dość jaskrawy zielony kolor, bo jeden do połowy był zatopiony w błocie, a drugiego ledwo można było dostrzec, ponieważ tylko jakieś 3 cm wystawały ponad poziom błota. Nieźle się umazałam, żeby je wyciągnąć.
Złośnik chyba faktycznie miał coś na sumieniu, bo jak tylko wyciągnęłam buty od razu pobiegł, żeby je umyć i specjalnie nie trzeba było go prosić.